Po premierze „Halki” w Operze Narodowej

27 Gru

W ponad 150 lat po prawykonaniu „Halka” wywołała w Warszawie emocje. W nowej inscenizacji naprawdę kontrowersyjne jest tylko zakończenie.

Nowa inscenizacja „Halki” (1858) Stanisława Moniuszki w reżyserii Natalii Korczakowskiej, ze scenografią Anny Met, kostiumami Marka Adamskiego, pod dyrekcją Marca Minkowskiego, okazała się dużym wyzwaniem dla warszawskiej publiczności. Wielu widzów bezlitośnie wybuczało reżyserkę. Widownia się podzieliła, owacje zmieszały z wyrazami abominacji.

Mnie taka reakcja nie dziwi. Ktoś, kto podejmuje się reinterpretacji świętości narodowej, musi się liczyć z nieprzychylną reakcją. Eklektyczny, opierający się na teatralnej umowności, czerpiący chwilami z poetyki absurdu styl Natalii Korczakowskiej, może być niezrozumiały dla widzów wychowanych na Moniuszce z kierpcami, serdakiem i kontuszem, gdzie wszystko jest „po bożemu” i werystycznie.

W gruncie rzeczy w tej „nowej” „Halce” jest dużo klasycznych ujęć i inteligentnej gry z tradycją, dowcipnie potraktowany folklor i historyzm, których nie da się od „Halki” oddzielić. Nie było zadnego nachalnego uwspółcześniania, młodzieńczego wymądrzania się wobec autorów dzieła i „wypinania” na muzykę przez panią, która do opery „przyszła” z teatru.

Cicha śmierć Halki

Naprawdę kontrowersyjne jest tylko zakończenie – zamiast skoku ze skały w nurt rzeki (z głośnym pluskiem zapewne), mamy cichą śmierć Halki. I jest to właściwie jedyny fragment, do którego mam zastrzeżenia, bo przeczy muzyce i librettu. Jest przecież w partyturze wyraźnie zaznaczony moment samobójczego skoku, stanowczy dramatyczny akord tutti, można powiedzieć akord śmierci. W takim ujęciu on nic zupełnie nie znaczy, rozbrzmiewa w próżni. W zamyśle Korczakowskiej śmierć Halki mam charakter symboliczny, przynosi ukojenie bohaterce, której „duszyczka się stargała”. Z ołtarza, przed którym biorą ślub Janusz i Zofia, zlatuje (na linie, jak deus ex machina) anioł z husarskimi skrzydłami i „usypia” bohaterkę pocałunkiem śmierci. To alter ego Janusza, rycerza, który najpierw daje miłość, a potem zabiera życie. Kogo może mieć Halka przed oczami w ostatniej godzinie życia, jak nie swego ukochanego „orła” i „sokoła”?

Jaśnie państwo i pańszczyźniani – reaktywacja

Natalia Korczakowska w wywiadzie udzielonym mi w „Gazecie Wyborczej” jako wątek przewodni swojej inscenizacji wskazała konflikt społeczny dwór-wieś http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34861,10849226,Halka_i_smokingi___rozmowa_z_Natalia_Korczakowska_.html.

Dziś znów – zdaniem reżyserki – istnieje wyraźny podział na społecznie lepszych i gorszych, na tych, którzy bez ograniczeń korzystają z kapitalistycznego raju, i na pariasów. W polskich warunkach powraca podział na jaśnie państwo i pańszczyźninych. (Ciekawe, że mniej więcej w tym samym czasie, ten sam problem, tylko ostrzej, pokazali Paweł Demirski i Monika Strzępka w sztuce „W imię Jakuba S.” w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy).

Pierwszy akt rozgrywa się w zamożnym domu Stolnika (Mieczysław Milun). Oglądamy sceny jak z polskiej „Dynastii”. Sterylnie białe wnętrze, eleganckie stroje (smoking z pasem od kontusza dla panów, czerwone suknie koktajlowe z rękawami kontuszowymi dla pań), wykwintne potrawy na stole, lokaje w liberiach, charty na kanapie (czasem kradły śpiewakom show). Oto kąśliwie ukazany przez Korczakowską perfekcyjny świat Janusza (Artur Ruciński) i jego narzeczonej Zofii (Małgorzata Pańko). Gdy w tym wymuskanym otoczeniu pojawi się Halka (Wioletta Chodowicz) – intruz ubrany w czarną szubę, kierująca się instynktem dziewczyna z gór – lokaje z mopami ze strusich piór na znak wodzireja Dziemby (Piotr Lempa) wyrzucą ją za drzwi.

W trzecim akcie reżyserka pokazuje świat Halki i Jontka, lud podhalański zgrzebny, umorusany, pełznący po ziemi. Giewont symbolizują śpiący rycerze (postaci w zbrojach), który dominują nad otoczeniem, aniżeli nad nim czuwają. I nagle w tej ponurej scenerii Korczakowska wprowadza brawurowy epizod  odtańczony w rytm „Tańców góralskich”. Wszystko się w nim ze sobą miesza – niedźwiedzie z Krupówek, wyczynowcy na rolkach, wiwijająca swoim ciałem długonoga blond „miastówka”, młodzieńcy przebrani za zbójników. Totalna satyra na zakopiańską „cepeliadę” i „korzystających” z gór turystów (takich, dla których życie to fun). I tym razem autorka inscenizacji wzięła treśc opery w umowny nawias.

Jest też pośredni szczebel tej hierarchii – lokaje i ludzie pokroju Dziemby. Usłużni wobec państwa, brutalni wobec biednych, Halki i Jontka. Na chwilę zostają dopuszczeni do pańskiej zabawy w takt kończącego pierwszy akt mazura (choreografia Tomasza Wygody). Mimo „nowoczesnego” sztafażu, jesteśmy bardzo „tu i teraz”. (Swoją drogą można polemizować z twórczynią przedstawienia – niezmiernie rzadko dzisiejsza klasa posiadaczy, monetarna elita, wywodzi się ze starych szlacheckich rodów, a tak widzi ona rodzinę Janusza; „tradycja” nie jest w nich zakorzeniona, raczej celebrowana dla lepszego PR).

Przeznaczone do konsumpcji

Natalia Korczakowska, rocznik 1979, wprowadziła też wątek feministyczny. A raczej – jako osoba z silną świadomością feministyczną – wyostrzyła konflikt płci nakładający się na konflikt ekonomiczny. Jest wykluczone, aby Halka weszła do kasty Janusza, choć nie jest mu obojętna. Ten najchętniej podzieliłby swoje życie na oficjalne z Zofią, oraz ukryte, choć niemniej dla niego ważne, z namiętną chłopką, z którą mógłby mieć drugą rodzinę (Halina jest w ciąży). Tylko że dziewczyna z gór kocha go w sposób absolutny, poza tym ma też cichą nadzieję na awans społeczny (aria „Gdyby rannym słonkiem” to scena przymierzania czerwonych szpilek, które jakoś nie chcą wejść na stopy chłopskiej heroiny).

I znów mamy tu hierarchię, której koronę stanowią biali, heteroseksualni mężczyźni (Janusz i jego świta w smokingach), dysponujący siłą fizyczną i nabywczą. Drudzy w hierarchii są lokaje – jeden z nich szarpie Halkę za włosy i bierze się do bicia. I dopiero na trzecim miejscu plasują się przeznaczone do konsumpcji kobiety (Zofia w pistacjowej sukni stojąca na świątecznym stole jak wielki tort).

Ich troje

Janusz Artura Rucińskiego to najmocniejsza postać tego przedstawienia. Silny, „męski” baryton, doskonała dykcja, talent aktorski. Obdarzony subtelną urodą, jest w istocie twardzielem, którego tylko przez chwilę gryzie sumienie, bo górę i tak bierze cynizm i chęć użycia. W finale płaci jednak cenę za bezwzględność.

Halka była pierwszą rolą Wioletty Chodowicz na scenie Opery Narodowej w Warszawie w 2004 r. w spektaklu Marii Fołtyn. Jej liryczny sopran bardzo dobrze radzi sobie z trudnościami tej partii. Chodowicz również u Korczakowskiej była wzruszająca, o duszy delikatnej i dziewczęcej (Halka na widok Janusza cieszy się jak dziecko). Niestety, jak w przypadku większości wykonawców, niewyraźnie podawała tekst (zdarzały się też usterki intonacyjne). Sytuację ratowały napisy po angielsku (!).

Jontek Rafała Bartmińskiego ze swoim jednobarwnym, liryczym tenorem, wydał mi się bardzo statyczny; więcej w nim było polskiego smętku niż rewolucyjnego gniewu czy pasji. Jak dowiedziałam się z programu, zdaniem dramaturga spektaklu, Tomasza Kubikowskiego, Jontek jest najbardziej złożoną postacią „Halki” – skończyło się jednak na zamiarach, bo była to najsłabsza z głównych ról.

Iskry z mazura

Nie przypuszczałam, że Marc Minkowski kiedykolwiek zadyryguje premierą operową w Warszawie, a zwłaszcza Moniuszką. A jednak się stało. Z korzyścią dla przedstawienia i dla Moniuszki, bo światowej sławy francuski dyrygent, pokazał, że to naprawdę dobry kompozytor. Moniuszko jest skonsumowany przez polską kulturę i traktowany instrumentalnie, mało kto zastanawia się nad jego muzyką, choć z drugiej strony, jest ona traktowana podejrzliwie, a niekiedy nawet pobłażliwie. Przyznaję, że sama od dziecka nie lubię Moniuszki, ale „Halką” pod dyrekcją Minkowskiego się zachwyciłam. Francuz wydobył chyba wszystkie walory utworu. Pokazał, że jest to partytura bardzo dramatyczna, momentami głęboka, budząca wzurszenie liryzmem i bardzo temperamentna we fragmentach tanecznych, zwłaszcza mazurze, z którego Minkowski krzesał iskry.

Dyrygent doskonale panował nad czasem muzycznym. Nadał muzyce, którą jak to on, słyszy bardzo plastycznie, zdecydowany charakter. Tam, gdzie trzeba podkreślił szlachetny patos, umiejętnie zagrał konwencją opery XIX-wiecznej, wydobył to, co w „Halce” całkowicie oryginalne – charakter narodowy. Jak powiedział mi w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, „Halka” stanowi esencję polskości, która jego zdaniem wyraża się w melancholii, żalu, skardze.

http://wyborcza.pl/1,75475,10867227,Minkowski__Halka_przychodzi_po_swoje.html

Współpraca z solistami i chórem nie zawsze była idealna, orkiestra i śpiewacy „rozchodzili się” w piątkowym, premierowym spektaklu, zwłaszcza na początku pierwszego aktu. Za to instrumentaliści Opery Narodowej już dawno nie grali z taką pasją, precyzję i dobrym brzmieniem, czasem wręcz błyskotliwie.

Ciekawe, jak zareaguje publiczność szeregowych przedstawień, czasem ma zupełnie inny odbiór niż widownia premierowa.

P.S. 29 grudnia publiczność była bardziej łaskawa. Zyczliwie zareagowała na Natalię Korczakowską, która wyszła do ukłonów. Największe brawa zebrał Rafał Bartmiński.

Anna S. Dębowska

Stanisław Moniuszko, „Halka” (1858), opera w czterech aktach, reżyseria Natalia Korczakowska, kierownictwo muzyczne Marc Minkowski, Teatr Wielki-Opera Narodowa, premiera 23 grudnia 2011 r. 

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: